poniedziałek, 14 grudnia 2015

Recenzja gry Star Wars Battlefront w wersji na PS4

 

1.428 dni czyli niemal 47 miesięcy lub jeśli wolicie prawie 4 lata. Tyle dokładnie czasu upłynęło od premiery ostatniej dużej gry ze świata Gwiezdnych Wojen czyli Star Wars The Old Republic. W branży rozywkowej 4 lata to niemal epoka i w dobie kolejnych sequeli, prequeli i remaków rzadko zdarza się by jakaś znana marka pozostawała w spoczynku przez tak długi czas. Szczególnie taka jak Star Wars. Jednak teraz Gwiezdne Wojny powracają na ekrany kin, a wraz z nimi naciera na nas ofensywa wszelkich możliwych produktów związanych z tą kosmiczną sagą. W tym oczywiście nowe gry. Na pierwszy ogień rzucono Star Wars Battlefront. Czy najnowszy produkt EA oraz studia DICE jest tym na co czekali fani przez tyle lat?


Zacznijmy od tego co rzuca się w oczy od razu po uruchomieniu gry. Chodzi rzecz jasna o grafikę. Jest po prostu powalająca. To co udało się osiągnąć producentom na tym polu przyćmiewa nie tylko wszelkie poprzednie gry Star Wars, ale także całą obecną konkurencję. Zaryzykuję stwierdzenie, że w chwili obecnej Battlefront jest najładniejszą istniejącą grą. Przy jej powstawaniu twórcy zastosowali dość oryginalną technikę nazwaną z angielskiego photogrammetry. W skrócie i bez wnikania w zbędne zawiłości chodzi o to, że ekipę odpowiedzialną za grafikę wysłano w plenery w których kręcono oryginalną trylogię Gwiezdnych Wojen. Na miejscu pracownicy studia zrobili tysiące zdjęć i na ich podstawie, w najdrobniejszych szczegółach odtworzyli planety występujące w filmowej sadze. Co więcej udało im się uzyskać dostęp do archiwów Lucasfilmu gdzie wykonali zdjęcia oraz skany oryginalnych modeli i rekwizytów które stworzone zostały na jej potrzeby. Dzięki temu najnowszy Battlefront jest tak wizualnie bliski filmom jak to tylko możliwe. 

Również w warstwie audio niełatwo jest doszukać się jakiś wad. W głośnikach przygrywają nam klasyczne motywy Johna Williamsa, a wszelkie efekty dżwiękowe również zaczerpnięto z przepastnych archiwów Lucasfilmu. Ekspolozje granatów termicznych, charakterystyczne dźwięki strzałów z blastera czy wrzask przelatujących myśliwców TIE sprawiają, że grając naprawdę czujemy się jakbyśmy trafili na gwiezdnowojenne pole bitwy. Niestety znakomity ogólny efekt psują nieco kwestie wypowiadane przez pojawiających się od czasu do czasu bohaterów takich jak Darth Vader czy Han Solo w których mogą wcielić się gracze. To co mówią te postacie często nijak ma się do ich osobowości i śmieszy co może razić szczególnie tych najbardziej zagorzałych fanów Star Wars. Trudno powiedzieć dlaczego i w tym przypadku twórcy gry nie zdecydowali się na zastosowanie oryginalnych cytatów z filmu.

Przejdźmy teraz do samej rozgrywki. Najnowsza produkcja studia DICE jest spadkobiercą Battlefronta i Battlefronta II z 2004 i 2005 roku stworzonych przez niesistniejące już Pandemic. Wspomniane gry były z kolei mocno inspirowane Battlefieldem którego twórcami jest nie kto inny a właśnie... DICE. Historia zatoczyła zatem koło i seria trafiła do jej głównych pomysłodawców.
Najnowsza gra Star Wars jest zatem sieciową strzelaniną dla wielu graczy z widokiem z perspektywy pierwszej bądź trzeciej osoby. Twórcy oddali w ręce graczy 9 trybów rozgrywki w 4 lokacjach podzielonych na 12 map. Powalczymy zatem na piaszczystej Tatooine, zalesionym Endorze, wulkanicznym Sullust oraz zaśnieżonym Hoth. Większość trybów w jakich możemy się bawić jest dość standardowa i znajdziemy tu na przykład drużynowy death match oraz wariację na temat trybu capture the flag czyli Ładunek. Skupię się zatem na tych moim zdaniem najciekawszych. Na pierwszy ogień idzie mój ulubiony tryb czyli Supremacja. Rozgrywa się go na dużych mapach dostosowanych do 40 graczy jednocześnie po 20 dla każdej ze stron - Rebelii oraz Imperium. Zadaniem każdej z tych frakcji jest przejęcie strategicznych punktow na mapie. Wygrywa zespół ktory jak najdłużej utrzyma wiekszość punktów lub zajmie je wszystkie. Drugim najciekawszym jest Atak AT-AT. Również rozgrywany jest on na największych mapach przeznaczonych dla 40 graczy. Warunkiem zwycięstwa Imperium jest dotarcie osłanianych przez nich ogromnych maszyn kroczących do konkretnego punktu na mapie. Rebelianci z kolei robią wszystko by je zniszczyć nim te dotrą we wskazane miejsce.  Są to zdecydowanie najciekawsze tryby rozgrywki w których naprawdę możemy poczuć się jak w prawdziwych bitwach ze świata Gwiezdnych Wojen. Walka o strategiczne punkty na mapach jest niezwykle zacięta, a dobrze wyważona długość każdego meczu sprawia, że nie czujemy znużenia rozgrywką. Istnieje również możliwość zagrania w misje kooperacyjne przez sieć lub ze znajomym przy jednej konsoli na podzielonym ekranie. Szczególnie ta ostatnia opcja przypadnie do gustu wszystkim posiadaczom znajomych. Niestety pozostałe tryby są raczej przeciętne. Rozgrywa się je na mniejszych mapach z mniejszą ilością graczy co już samo w sobie odbiera im nieco rozmachu kojarzonego z Gwiezdnymi Wojnami. Oczywiście i tutaj znajdziemy tryby lepsze i gorsze. Np Pogoń za droidami oraz Strefa zrzutu bywają dość emocjonujące gdy drużyny starają się jak najszybcej przejmować stale przemieszczające się droidy lub ładunki spadające z nieba w losowych miejscach na mapie. Z drugiej strony najbardziej rozczarował mnie tryb Eskadry, czyli podniebne pojedynki myśliwców. Owszem wyglądają one wspaniale jednak są bardzo monotonne i powtarzalne. Latamy i strzelamy do wrogów od czasu do czasu to broniąc to niszcząc startujące transportowce. Brakuje tu różnorodnych celów misji.
 Za rozegrane bitwy, w zależności od osiąganych przez nas wyników indywidualnych oraz zespołowych otrzymujemy kredyty. Tę galaktyczną walutę można później wydać na odblokowanie nowej broni (których jest w grze 11), nowych kart gwiezdnych pełniących rolę przydatnych sprzętów dodatkowych takich jak granaty czy plecaki odrzutowe lub na rzeczy służące personalizacji wyglądu naszej postaci. Ten ostatni element jest jednak wyjątkowo ubogi. Dziwi też udostępniona możliwość grania szturmowcami bez hełmów. Na polu bitwy wygląda to conajmniej dziwnie.



Największą wadą nowego Battlefronta jest nie to co gra posiada, ale to czego w niej zabrakło. Wygląda to szczególnie ubogo gdy porówna się ją z jej poprzedniczką czyli Battlefront II. Ta gra zawierała bitwy i pojazdy ze wszystkich sześciu filmów sagi, można było wcielić się w niej w kilkudziesięciu bohaterów, rozgrywać pojedynki myśliwców w przestrzeni kosmicznej oraz rozegrać kampanię dla pojedynczego gracza. Niestety Battlefront od EA daje nam do zabawy jedynie pojazdy i planety ze starej trylogii Gwiezdnych Wojen i sześciu bohaterów. Brak jest natomiast walk w kosmosie oraz jakiejkolwiek kampanii fabularnej, której nieobecność amerykański koncern tłumaczy tym, że...i tak nikt by w nią nie zagrał.... Szkoda, że po raz kolejny producent wmawia graczom czego chcą mimo, że jak się już wielokrotnie okazało, nie ma racji. Co gorsza już od premiery gry w menu głównym widnieje reklama zachecająca do zakupu dodatkowej zawartości ktora wprowadzić ma nowych bohaterów, mapy oraz tryby rozgrywki. Poraża również jej cena. 209 złotych! Czyli niewiele mniej niż sama gra!

Podsumowując najnowszy Star Wars Battlefront stworzony przez studio DICE i wyprodukowany przez EA jest grą olśniewającą wizualnie i urzekającą dźwiękowo. Oferuje zróżnicowane tryby rozgrywki z których jednak tylko dwa naprawdę powalają rozmachem. W pozostałe gra się przyjemnie, ale tylko na krótką metę. Niestety korporacyjne zabiegi EA mające na celu wyciągnięcie jak największej ilości pieniędzy od fanów spragnionych nowych produktów i filmów ze świata Gwiezdnych Wojen sprawiły, że za wiele elemementów które powinny być w grze od początku przyjdzie nam (oczywiście dobrowolnie) dodatkowo zapłacić. A szkoda bo Battlefront mimo, że okrojony nadal zawiera w sobie ducha klasycznej trylogii Star Wars. Grę polecam wszystkim fanom uniwersum stworzonego przez Georga Lucasa oraz tym którzy lubią lekką, efektową i dynamiczną rozgrywkę do której można bez problemu wskoczyć na godzinną sesję po powrocie z pracy lub szkoły. Poza tym wszyscy czekający na premierą najnowszej części Gwiezdnych Wojen i tak nie mają innej alternatywy. Tylko na MOC! Nie dajcie się naciągnąć na zawartość dodatkową.

Gra otrzymuje ode mnie ocenę 7/10.

PS. 8 grudnia EA udostępniła wszystkim graczom darmowy dodatek zawny Bitwą o Jakku. Zawiera on dużą i małą mapę tej pustynnej planety oraz nowy ciekawy tryb rozgrywki zwany Punktem zwrotnym w którym Rebelianci muszą stopnowo spychać Imperium do defensywy aż do momentu przejęcia najbardziej oddalonego punktu na mapie. Ciekawostką dla fanów filmowej sagi będzie to, że bitwa rozgrywa się 29 lat przed akcją najnowszej części Gwiezdnych Wojen w której zobaczymy efekty tej batalii w postaci rozbitych wraków ogromnych statków kosmicznych zakopanych w piasku.

poniedziałek, 11 maja 2015

Czy jedenasty film w serii może być dobry?

Wiele osób widząc zwiastuny kolejnych sequeli, prequeli czy remake'ów znanych filmów kręci głową z niedowierzaniem zadając sobie różnorakie pytania. Od "ciekawe czy będzie tak dobre jak oryginał?" przez "nie mają już innych pomysłów?" po "znowu to gówno?". "Avengers: Czas Ultrona" udziela odpowiedzi na wszystkie trzy pytania.

 Dlaczego piszę o jedenastej części skoro nowi Avengersi są dopiero sequelem? Dlatego, że do serii zaliczam wszystkie filmy wchodzące w skład "filmowego uniwersum Marvela" o czym pisałem już w tym tekście. Mając to już za sobą przyjrzyjmy się o czym są nowi "Mściciele".

Pierwsze filmy (tak zwanej "fazy pierwszej" czyli wszystko do "Avengers" włącznie) związane z projektem filmowego uniwersum Marvela opierały się na tym samym schemacie. Była historia początków superbohatera, pojawiał się jakiś wróg, było trochę akcji, trochę humoru, a na końcu dobro zwyciężało. Filmowcy byli wyrazie zadowoleni z faktu iż odkryli sekretną formułę która sprawia, że na komiksowe filmy przychodzą miliony ludzi. Na szczęście ktoś w porę poszedł po rozum do głowy i począwszy od "fazy drugiej" kolejne produkcje zaczęły eksperymentować z utartym schematem. Mieliśmy Thora współpracującego ze swym złowieszczym bratem Lokim, Kapitana Amerykę, który zwątpił we współczesny, amerykański system oraz Iron Mana bez zbroi. Avengers 2 również starają się pokazać coś nowego. Mamy więc grupę superbohaterów, którzy znają się już dość dobrze (co nieźle ukazuje początkowa bitwa) i gdy wydaje się, że lepiej być nie może nagle na krysztale przyjaźni pojawiają się pęknięcia. Tony Stark przy współpracy Bruce'a Bannera tworzy A.I nie konsultując swego działania z resztą grupy. Oczywiście eksperyment wymyka się spod kontroli i powstaje tytułowy Ultron - sztuczna inteligencja gotowa dokonać eksterminacji rasy ludzkiej. Zatajenie projektu przed resztą Avengers prowadzi do narastającego konfliktu pomiędzy Kapitanem Ameryką, a Iron Manem. Niesnaski obu panów staną się główną osią fabuły nadchodzącego filmu "Kapitan Ameryka: Wojna domowa". 

Aktorsko film wypada...hmmm. Tym razem to nie takie proste. Wszędzie tam gdzie pojawiają się stare postacie jest jak zawsze świetnie. Robert Downey Jr. jest urodzonym Tonym Starkiem, Chris Hemsworth doskonale spisuje się w roli dumnego Thora, a Chris Evans znany przecież głównie z komedii dla amerykańskiej młodzieży nie przestaje zaskakiwać jako honorowy i staroświecki Kapitan. niestety nie do końca przypadły mi do gustu nowe postacie. Aaron Taylor-Johnson znany chociażby z "Kick-Assa" jest mało przekonujący jako Quicksilver. Na niekorzyść tej postaci działa także fakt, że ten superszybki mutant został naprawdę ciekawie sportretowany w niedawnym "X-Men: Przeszłośc która nadejdzie" gdzie zagrał go inny aktor. Niestety jego ekranowa siostra - Scarlet Witch, w którą wcieliła się Elizabeth Olsen również nie powala. Zachowuje się tak jakby nie do końca wiedziała czy ma się zachowywać jak prawdziwa wiedźma czy jak wystraszony podlotek. W efekcie otrzymujemy chaotyczna mieszankę jednego i drugiego. Wspomnianym aktorom nie pomógł zapewne fakt, że motywacje obu postaci są kiepsko nakreślone i poświecono im zdecydowanie za mało czasu ekranowego. Na przeciwnym biegunie znajduje się Jeremy Renner i jego Hawkeye. Tej najbardziej, jak dotąd, marginalizowanej postaci w końcu poświęcono nieco uwagi, a aktor znany miedzy innymi z "Hurt Locker" spisał się znakomicie ukazując swoje ludzkie, a nie superbohaterskie oblicze. 

Czym byłby jednak film Marvela bez genialnych scen akcji? W Avengers 2 takowych nie brakuje. Pojedynki na lądzie, w powietrzu, w budynkach i na otwartej przestrzeni. Pościgi, walki jeden na jeden i takie z hordami przeciwników. Wszystko to znajduje się w filmie, a poziom wykonania poszczególnych sekwencji ponownie rozkłada na łopatki większość tego co widzieliśmy do tej pory. Jeśli przypadła Ci do gustu ostateczna bitwa z pierwszych "Avengers" to po seansie sequela nie powinieneś być zawiedziony.

"Avengers: Czas Ultrona" to znakomity sequel, a także świetna jedenasta część epickiego cyklu o superbohaterach Marvela. Zawiera wszystko za co lubimy poprzednie części i jednocześnie pokazuje starych bohaterów w nowych rolach. Reżyser i scenarzysta nie próbowali wymyślać na nowo koła i bardzo dobrze bo dopóki obraca się ono z prędkością wirującego młota Thora fani mogą ze spokojem czekać na kolejne filmy serii, a przecież "Ant-Man" pojawi się w kinach już za miesiąc! "Avengers:Czas Ultrona" dostaje ode mnie ocenę 8/10.

PS. Pierwszych "Avengers" oceniam na 9.


czwartek, 7 maja 2015

Avengers 2 i inne komiksowe adaptacje czyli o co w ogóle chodzi i jak to oglądać?

Już dziś w kinach premiera kolejnego kinowego hitu ze stajni Marvela! Avengers 2: Czas Ultrona! Ale...zaraz, zaraz... Avengers 2? To była już jedynka? Będzie w tym Batman? To jest to samo co X-Men? Spokojnie. Ten tekst powstał właśnie po to aby rzucić nieco światła na tę nieco zagmatwaną kwestię i w możliwie najprostszy sposób wyjaśnić o co chodzi z tymi całymi "komiksowymi filmami".


Zacznijmy od początku, czyli od źródła. Dawcami pomysłów na powiększającą się w zastraszającym tempie liczbę filmów opartych na komiksach są przede wszystkim dwaj najwięksi na świecie wydawcy komiksowi. DC oraz Marvel. Obie firmy udzielają różnorakim studiom filmowym licencji na przeniesienie swych bohaterów z kart komiksów na srebrny ekran. Do uniwersum komiksów DC zaliczają się takie postacie jak Batman, Superman, Wonder Woman, Flash, Green Arrow czy Green Lantern. Wszyscy oni (plus paru których nie wymieniłem) egzystują w jednym uniwersum i tworzą grupę superbohaterów zwanych Ligą Sprawiedliwości (Justice League). W komiksach losy tych bohaterów się przeplatają. Tzn jeśli Superman podczas walki z jakimś "Wielkim Złem" wywołał trzęsienie ziemi to zapewne w tym samym momencie Batmanowi jaskinia wali się na szpiczaste uszy. W filmach jednak z różnych przyczyn takie rzeczy nie mogły mieć miejsca dlatego na przykład "Mroczny Rycerz Powstaje" Christophera Nolana nie był fabularnie połączony z "Człowiekiem ze Stali" Zacka Snydera. Wymagałoby to ogromnego budżetu, podpisania z aktorami wieloletnich kontraktów oraz strategii rozplanowanej na kilkanaście lub kilkadziesiąt lat. Było to niemożliwe do zrealizowania...aż do roku 2008...kiedy zabrał się za to Marvel.


Fanowski plakat filmowej Justice League


Do Marvela należy zdecydowana większość najbardziej w tej chwili rozpoznawalnych bohaterów komiksowych. Spider-Man, Kapitan Ameryka, Iron Man, Thor, Hulk, Blade, Daredevil, Ghost Rider, Punisher, a także całe grupy bohaterów takie jak Avengers, Fantastyczna Czwórka oraz X-Men. Marvel (wykupiony w ostatnich latach przez Disneya) już od wielu lat, za pośrednictwem różnych studiów filmowych raczy nas, z lepszym bądź gorszym skutkiem, kolejnymi adaptacjami komiksowymi. FOX ma prawa do X-Men, SONY do Spider-Mana itd, a biedny Marvel zostawił sobie jedynie prawa do Avengers i jakiś tam innych mało znanych bohaterów... i zbudował z tego komercyjną bombę atomową. We wspomnianym 2008 roku Marvel rozpoczął ogromy projekt budowy swego tak zwanego "filmowego uniwersum Marvela" w którym losy bohaterów w ich solowych filmach wpływać będą na losy innych bohaterów z kolejnych filmów. Momentem kulminacyjnym wynikającym z połączenia intryg kolejnych kinowych obrazów byli "Avengers" w którym spotkali się ze sobą wszyscy superbohaterowie występujący dotąd jedynie w swoich własnych, osobnych przygodach. Publika oszalała czego efektem jest kasowy rekord otwarcia w Stanach Zjednoczonych - bagatela 207,438,708 mln dolarów. Co ciekawe na kolejnych miejscach plasują się "Avengers 2", "Iron Man 3", "Harry Potter and Deathly Hollows part 2" i "The Dark Knight Rises". ;)


Filmowi Avengers



Ok, wszystko fajnie, ale w jakiej kolejności należy oglądać to całe "filmowe uniwersum Marvela"?
Oto prawidłowa chronologia:

1. Captain America: The First Avenger
2. Iron Man
3. Iron Man 2
4. The Incredible Hulk
5. Thor
6. The Avengers
7. Iron Man 3
8. Thor: The Dark World
9. Captain America: The Winter Soldier
10. Guardians of the Galaxy
11. Avengers: Age of Ultron

Filmem numer 12 na liście będzie "Ant-Man", który w kinach pojawi się jeszcze w tym roku jednak już w tej chwili Marvel/Disney wyznaczył premiery kolejnych produkcji. Czy będzie ich dużo? No cóż, harmonogram został rozpisany aż do 2020 roku. ;)

Nie ulega więc wątpliwości, że fani komiksowych superbohaterów jeszcze przez długi czas będą się ekscytować kolejnymi premierami. Warto również wspomnieć, że konkurencja nie śpi. DC także ma zamiar stworzyć swoje filmowe uniwersum składające się z członków "Ligi Sprawiedliwości". Pierwszymi filmami wchodzącymi w skład ich projektu są "The Man of Steel" i zapowiedziany na przyszły rok "Batman v Superman: Dawn of Justice".

Na sam koniec zamieszczam grafikę prezentującą chronologię filmowego uniwersum Marvela. Warto wspomnieć, że wykres ten uwzględnia także seriale telewizyjne takie jak "Agent Carter", "Agent's of S.H.I.E.L.D" oraz "Daredevil".















poniedziałek, 26 maja 2014

Czy Amazing Spider-Man 2 jest naprawdę niesamowity?


The Amazing Spider-Man z 2012 roku podobał mi się...średnio. Owszem, doceniłem próby uwspółcześnienia historii nastolatka ukąszonego przez radioaktywnego pająka, ale przez niemal cały seans miałem wrażenie, że wszystko to było lepiej zrealizowane w wersji Sama Raimiego z 2002 roku. Z tego też powodu do seansu najnowszego dzieła Marca Webba  (nazwisko zobowiązuje do kręcenia dobrych filmów o tkaczu pajęczyny) podchodziłem niczym do pająka, który wieczorową porą postanawia połazić sobie po ścianie przy łóżku. Chciałem załatwić sprawę szybko i zapomnieć.

Jakże się cieszę, że dałem temu pająkowi szansę.

Nasz pajęczy nastolatek rozdarty pomiędzy miłością do swojej Gwen, a obietnicą złożoną jej umierającemu ojcu (przysiągł, że będzie się trzymał z dala od dziewczyny) miota się pomiędzy odpowiedzialnością, a własnymi pragnieniami. Bohaterowie to się rozstają to znowu schodzą niczym w "Modzie na sukces" na szczęście w przeciwieństwie do tego serialowego symulatora stosunków kazirodczych w "Spider-Manie" rozterki bohaterów ukazano w sposób naturalny i lekki. Niektóre sceny mogą się wprawdzie dłużyć, ale wszystkie one budują napięcie prowadzące do wielkiego finału. Nie chcąc zdradzać najlepszego fragmentu filmu napiszę tylko, że jedna z najbardziej dramatycznych scen w historii komiksów została przeniesiona na srebrny ekran perfekcyjnie i na pewno zaskoczy tych którzy z powieściami graficznymi nie mieli styczności.

Za to na pewno nikomu nie będą się dłużyć sceny w których pojawia się tytułowy bohater. Odziany w nowy, (w stosunku do pierwszej części) wzorowany na klasycznym, kostium porusza się tak jak tylko pająk potrafi. Fragmenty z jego udziałem są świetne, dynamiczne, zabawne, poważne kiedy trzeba i perfekcyjne pod względem wykonania. Szczególnie zapadające w pamięć są sceny z głównym czarnym charakterem filmu - Electro. Film oglądałem w IMAXie i właśnie taki seans polecam najbardziej, ponieważ twórcy przygotowali kilka naprawdę ciekawych efektów specjalnie pod kina 3D.

Obsada także spisuje się bez większego zarzutu. Gwen Emmy Stone jest zdecydowanie lepszą postacią kobiecą niż wiecznie skwaszona Kirsten Dunst z poprzednich wersji. Andrew Garfield był w moim odczuciu lepszym Parkerem niż w "jedynce" aczkolwiek widzom przyzwyczajonym do Toby'ego Maguire'a nadal może być ciężko się przestawić. Bardzo dobrze wypadł znany z "Kronik" Dane DeHaan który wcielił się w rolę zdesperowanego dziedzica wielkiej korporacji - Harrego Osborna. Najbardziej zawiódł mnie jednak Jaimie Foxx. Jego rola była "w porządku", ale po zdobywcy Oskara spodziewałem się więcej.

Bardzo mi się podobało i chociaż nie jestem pewien czy jest to najlepszy film o Spider-Manie (nadal mam w pamięci świetnego "Spider-Mana 2 z 2004 roku) to jednak warto docenić zupełnie nową historię i świeże podejście twórców do tej marki. Czy w natłoku świetnych "superbohaterskich" ekranizacji Marvela (Avengers, Iron Man, Thor, Captain America, X-Men) jest miejsce dla pełzacza ściennego? Oczywiście! W końcu jest on flagową postacią firmy. "The Amazing Spider-Man 2" otrzymuje ode mnie 8/10.


piątek, 16 sierpnia 2013

Gdy Rosomak był smutny..



Wolverine, ach ten Wolverine... Kiedy fani filmowych wersji X-Menów zdążyli już na dobre przyzwyczaić się, że filmy, w których swoją życiową rolę odgrywa Hugh Jackman, są co najmniej dobre, ni stąd ni zowąd pojawił się "X-Men Origins Wolverine", swoją nieudolnością rujnując tę powtarzalność. Czy oparty na komiksie Chrisa Claremonta i Franka Millera "Wolverine" wystarczająco skutecznie zmywa plamę poprzednika i przywraca serię na właściwe tory?

Od razu trzeba zaznaczyć jedno. "Wolverine" nie jest wierną adaptacją komiksu o tym samym tytule, jak to miało miejsce w przypadku "300", "Watchmen" czy "Sin City". Fani pierwowzoru mogą się czuć nieco rozczarowani faktem, że scenarzyści i reżyser zdecydowali się majstrować przy oryginale. Nie ulega jednak wątpliwości, że niektóre zmiany były wymuszone koniecznością wpasowania filmu w spójną całość z pozostałymi częściami sagi.

Mając to za sobą przejdźmy do samego filmu. Tym razem nasz rosomak dręczony poczuciem winy z powodu wydarzeń z "X-Men III Ostatni bastion" (akcja "Wolverine" ma miejsce po tej właśnie części) udaje się do odległej Japonii, by spotkać się z człowiekiem, któremu uratował życie podczas II wojny światowej. W Tokio okazuje się jednak, że starzec wcale nie chce snuć kombatanckich opowieści, pragnie tylko jednego - umiejętności samoleczenia Wolverina, która daje mu także nadludzko długie życie. Jak się zapewne domyślacie, Logan nie jest z tego specjalnie zadowolony, więc sprawy się komplikują. Fabuła nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale dzięki kilku niewiadomym i bardzo zrównoważonemu dawkowaniu scen akcji na przemian z tymi popychającymi opowieść do przodu udaje się zainteresować widza. W ciekawy sposób skontrastowano prostolinijną i mało subtelną postać Wolverina z niezwykle delikatną i wyrafinowaną kulturą i tradycją Japonii. Nasz zarośnięty samotnik poznaje ją głównie poprzez kontakt z uroczą Mariko - wnuczką człowieka, któremu uratował życie. Relacja miedzy tymi dwiema postaciami budowana jest nieśpiesznie i chwilami przywodzi na myśl najlepsze momenty z "Ostatniego Samuraja" z Tomem Cruisem. Wyraźnie widać, że twórcy filmu chcieli pogłębić rys psychologiczny postaci Logana i to się zdecydowanie udało. Bez obaw, nie oznacza to, że z filmu o najciekawszym członku grupy X-Men zrobiono operę mydlaną w sosie słodko-kwaśnym. Sceny akcji są i mają się dobrze. Pojedynki są nieco brutalniejsze i dzięki temu bardziej "soczyste" niż to miało miejsce w "Origins", co sprawia, że to, co widzimy na ekranie jest bardziej wiarygodne niż zawsze krystalicznie czyste pazury rosomaka z jego poprzedniej solowej przygody. Efekty specjalne raczej niczym nikogo nie zaskoczą, są takie jak przystało na wysokobudżetową amerykańską produkcję - bardzo dobre, szczególnie w długiej scenie walki na i w pędzącym pociągu.

Aktorsko film prezentuje się co najmniej poprawnie. Tym razem Hugh Jackman dostał większe pole do popisu niż ciągłe prężenie mięśni i wrzaski. Scenarzyści i reżyser dali mu pograć, dzięki czemu widzowie dostają najlepiej zagranego Wolverina do tej pory. Również liczna azjatycka część obsady wypadła dobrze. Wyróżniłbym tutaj szczególnie Tao Okamoto (wspomnianą Mariko), dla ktorej był to ekranowy debiut. 

Jak podsumować ten film? No cóż...nie będzie zaskoczeniem jeśli napiszę, że spodoba się tym, którym przypadły do gustu poprzednie części X-Men lub sama postać Wolverina. Ci, którzy byli rozczarowani "X-Men Origins Wolverine", po seansie również odetchną z ulgą. Seria wróciła na właściwe tory i, jak pokazała ostatnia scena po napisach, mknie nimi niczym superszybkie japońskie pociągi, ponieważ już w przyszłym roku ponownie na ekranach kin zobaczymy Wolverina tym razem w towarzystwie reszty X-Men. "Wolverine" dostaje ode mnie 7/10. Polecam.

środa, 26 czerwca 2013

Człowiek w żelaznej...ze stali.




Nigdy nie lubiłem Supermana. Oczywiście jako dzieciak oglądałem stare wersje z Christopherem Reevem, a w moje ręce trafiło także parę komiksów o człowieku w czerwonej pelerynce, ale ten superbohater nigdy nawet nie zbliżył się do stopnia w jakim uwielbiałem Batmana czy Spider-Mana. Po prostu to nie była ta liga. Przed obejrzeniem najnowszej wersji postanowiłem przypomnieć sobie Supermana z 1978 roku ze wspomnianym Reevem oraz Superman: Powrót z 2006 gdzie w tytułową rolę wcielił się Brandon Routh. W obu przypadkach nudziłem się sakramencko. Na nowego "Człowieka ze Stali" wybrałem się tylko dlatego, że za film odpowiada plejada znakomitych twórców - Zack Snyder (300, Watchmen), Christopher Nolan (Incepcja, Mroczny Rycerz), David. S Goyer (scenariusze do najnowszych Batmanów). Obiecywano zerwanie z naiwnością i wszechmocą niebiesko-czerwonego. Obiecywano bardzo dużo...

...i większość spełniono. Film jest nowym początkiem dla Supermana i śmiało można powiedzieć, że ratuje tę postać. Zapomnijcie o nieomylnym i wszechpotężnym superherosie z majtkami założonymi na wierzch. Tutaj twórcy zaserwowali widzom dokładnie to co w Batmanach Nolana. Superbohater jest pokazany we współczesnym świecie i w sposób najbardziej wiarygodny w jaki tylko można pokazać gościa, który lata. Aby zrozumieć fabułę filmu nie trzeba znać poprzednich części. "Człowiek ze Stali" pokazuje początki Clarka Kenta (czyli alter ego Supermana) w formie bardzo zręcznie zmontowanych przebłysków i wspomnień dzięki czemu nie sposób się zgubić. Obszernie przedstawiona zostaje nawet przyczyna dla, której Clark wysłany został przez rodziców na Ziemię ze swej umierającej planety Krypton. Przedstawienie początków Supermana bynajmniej nie nudzi. Przez cały film akcja gna na łeb na szyję dając jednak odetchnąć przed następną dawką emocji. W ich wzbudzaniu z pewnością pomagają perfekcyjne efekty specjalne dzięki, którym zarówno bitwy na planecie Krypton jak i pojedynki głównego bohatera z generałem Zodem trzymają widza na krawędzi fotela.

Bardzo ważna dla odbioru całego filmu jest gra aktorska Henrego Cavilla czyli Kal-Ela/Clarka Kenta/Supermana. Aktor znany m. in z ról w "Immortals. Bogowie i herosi" czy "Co nas kręci co nas podnieca" spisał się znakomicie. Jest przekonujący, naturalny i co najważniejsze wiarygodny. To taki "Supermanowy" odpowiednik Christiana Bale'a z "Mrocznego Rycerza". Pozostałe role także zostały dobrze obsadzone. Wśród nich wyróżnia się znakomity jak zwykle Russell Crowe, który wcielił się w ojca głównego bohatera. Oprócz tego na ekranie zobaczymy także Kevina Costnera, Diane Lane, Amy Adams i Laurence'a Fishburne'a.

Superman próbował powracać, ale bez skutku. Widocznie aby na nowo zagościć w świadomości widzów i fanów musiał narodzić się na nowo. Można bez wahania stwierdzić, że obecna wersja jest najlepszym do tej pory filmem o Supermanie i jednym z najlepszych o superbohaterach, a to ostatnie jest już znacznym wyróżnieniem jeśli w pamięci mamy bardzo udanych Avengers, Niesamowitego Spider-Mana, Iron Mana czy trylogię "Batmanów" Christophera Nolana. Zobaczcie ten film w kinie. Wszyscy.