piątek, 16 sierpnia 2013

Gdy Rosomak był smutny..



Wolverine, ach ten Wolverine... Kiedy fani filmowych wersji X-Menów zdążyli już na dobre przyzwyczaić się, że filmy, w których swoją życiową rolę odgrywa Hugh Jackman, są co najmniej dobre, ni stąd ni zowąd pojawił się "X-Men Origins Wolverine", swoją nieudolnością rujnując tę powtarzalność. Czy oparty na komiksie Chrisa Claremonta i Franka Millera "Wolverine" wystarczająco skutecznie zmywa plamę poprzednika i przywraca serię na właściwe tory?

Od razu trzeba zaznaczyć jedno. "Wolverine" nie jest wierną adaptacją komiksu o tym samym tytule, jak to miało miejsce w przypadku "300", "Watchmen" czy "Sin City". Fani pierwowzoru mogą się czuć nieco rozczarowani faktem, że scenarzyści i reżyser zdecydowali się majstrować przy oryginale. Nie ulega jednak wątpliwości, że niektóre zmiany były wymuszone koniecznością wpasowania filmu w spójną całość z pozostałymi częściami sagi.

Mając to za sobą przejdźmy do samego filmu. Tym razem nasz rosomak dręczony poczuciem winy z powodu wydarzeń z "X-Men III Ostatni bastion" (akcja "Wolverine" ma miejsce po tej właśnie części) udaje się do odległej Japonii, by spotkać się z człowiekiem, któremu uratował życie podczas II wojny światowej. W Tokio okazuje się jednak, że starzec wcale nie chce snuć kombatanckich opowieści, pragnie tylko jednego - umiejętności samoleczenia Wolverina, która daje mu także nadludzko długie życie. Jak się zapewne domyślacie, Logan nie jest z tego specjalnie zadowolony, więc sprawy się komplikują. Fabuła nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale dzięki kilku niewiadomym i bardzo zrównoważonemu dawkowaniu scen akcji na przemian z tymi popychającymi opowieść do przodu udaje się zainteresować widza. W ciekawy sposób skontrastowano prostolinijną i mało subtelną postać Wolverina z niezwykle delikatną i wyrafinowaną kulturą i tradycją Japonii. Nasz zarośnięty samotnik poznaje ją głównie poprzez kontakt z uroczą Mariko - wnuczką człowieka, któremu uratował życie. Relacja miedzy tymi dwiema postaciami budowana jest nieśpiesznie i chwilami przywodzi na myśl najlepsze momenty z "Ostatniego Samuraja" z Tomem Cruisem. Wyraźnie widać, że twórcy filmu chcieli pogłębić rys psychologiczny postaci Logana i to się zdecydowanie udało. Bez obaw, nie oznacza to, że z filmu o najciekawszym członku grupy X-Men zrobiono operę mydlaną w sosie słodko-kwaśnym. Sceny akcji są i mają się dobrze. Pojedynki są nieco brutalniejsze i dzięki temu bardziej "soczyste" niż to miało miejsce w "Origins", co sprawia, że to, co widzimy na ekranie jest bardziej wiarygodne niż zawsze krystalicznie czyste pazury rosomaka z jego poprzedniej solowej przygody. Efekty specjalne raczej niczym nikogo nie zaskoczą, są takie jak przystało na wysokobudżetową amerykańską produkcję - bardzo dobre, szczególnie w długiej scenie walki na i w pędzącym pociągu.

Aktorsko film prezentuje się co najmniej poprawnie. Tym razem Hugh Jackman dostał większe pole do popisu niż ciągłe prężenie mięśni i wrzaski. Scenarzyści i reżyser dali mu pograć, dzięki czemu widzowie dostają najlepiej zagranego Wolverina do tej pory. Również liczna azjatycka część obsady wypadła dobrze. Wyróżniłbym tutaj szczególnie Tao Okamoto (wspomnianą Mariko), dla ktorej był to ekranowy debiut. 

Jak podsumować ten film? No cóż...nie będzie zaskoczeniem jeśli napiszę, że spodoba się tym, którym przypadły do gustu poprzednie części X-Men lub sama postać Wolverina. Ci, którzy byli rozczarowani "X-Men Origins Wolverine", po seansie również odetchną z ulgą. Seria wróciła na właściwe tory i, jak pokazała ostatnia scena po napisach, mknie nimi niczym superszybkie japońskie pociągi, ponieważ już w przyszłym roku ponownie na ekranach kin zobaczymy Wolverina tym razem w towarzystwie reszty X-Men. "Wolverine" dostaje ode mnie 7/10. Polecam.

środa, 26 czerwca 2013

Człowiek w żelaznej...ze stali.




Nigdy nie lubiłem Supermana. Oczywiście jako dzieciak oglądałem stare wersje z Christopherem Reevem, a w moje ręce trafiło także parę komiksów o człowieku w czerwonej pelerynce, ale ten superbohater nigdy nawet nie zbliżył się do stopnia w jakim uwielbiałem Batmana czy Spider-Mana. Po prostu to nie była ta liga. Przed obejrzeniem najnowszej wersji postanowiłem przypomnieć sobie Supermana z 1978 roku ze wspomnianym Reevem oraz Superman: Powrót z 2006 gdzie w tytułową rolę wcielił się Brandon Routh. W obu przypadkach nudziłem się sakramencko. Na nowego "Człowieka ze Stali" wybrałem się tylko dlatego, że za film odpowiada plejada znakomitych twórców - Zack Snyder (300, Watchmen), Christopher Nolan (Incepcja, Mroczny Rycerz), David. S Goyer (scenariusze do najnowszych Batmanów). Obiecywano zerwanie z naiwnością i wszechmocą niebiesko-czerwonego. Obiecywano bardzo dużo...

...i większość spełniono. Film jest nowym początkiem dla Supermana i śmiało można powiedzieć, że ratuje tę postać. Zapomnijcie o nieomylnym i wszechpotężnym superherosie z majtkami założonymi na wierzch. Tutaj twórcy zaserwowali widzom dokładnie to co w Batmanach Nolana. Superbohater jest pokazany we współczesnym świecie i w sposób najbardziej wiarygodny w jaki tylko można pokazać gościa, który lata. Aby zrozumieć fabułę filmu nie trzeba znać poprzednich części. "Człowiek ze Stali" pokazuje początki Clarka Kenta (czyli alter ego Supermana) w formie bardzo zręcznie zmontowanych przebłysków i wspomnień dzięki czemu nie sposób się zgubić. Obszernie przedstawiona zostaje nawet przyczyna dla, której Clark wysłany został przez rodziców na Ziemię ze swej umierającej planety Krypton. Przedstawienie początków Supermana bynajmniej nie nudzi. Przez cały film akcja gna na łeb na szyję dając jednak odetchnąć przed następną dawką emocji. W ich wzbudzaniu z pewnością pomagają perfekcyjne efekty specjalne dzięki, którym zarówno bitwy na planecie Krypton jak i pojedynki głównego bohatera z generałem Zodem trzymają widza na krawędzi fotela.

Bardzo ważna dla odbioru całego filmu jest gra aktorska Henrego Cavilla czyli Kal-Ela/Clarka Kenta/Supermana. Aktor znany m. in z ról w "Immortals. Bogowie i herosi" czy "Co nas kręci co nas podnieca" spisał się znakomicie. Jest przekonujący, naturalny i co najważniejsze wiarygodny. To taki "Supermanowy" odpowiednik Christiana Bale'a z "Mrocznego Rycerza". Pozostałe role także zostały dobrze obsadzone. Wśród nich wyróżnia się znakomity jak zwykle Russell Crowe, który wcielił się w ojca głównego bohatera. Oprócz tego na ekranie zobaczymy także Kevina Costnera, Diane Lane, Amy Adams i Laurence'a Fishburne'a.

Superman próbował powracać, ale bez skutku. Widocznie aby na nowo zagościć w świadomości widzów i fanów musiał narodzić się na nowo. Można bez wahania stwierdzić, że obecna wersja jest najlepszym do tej pory filmem o Supermanie i jednym z najlepszych o superbohaterach, a to ostatnie jest już znacznym wyróżnieniem jeśli w pamięci mamy bardzo udanych Avengers, Niesamowitego Spider-Mana, Iron Mana czy trylogię "Batmanów" Christophera Nolana. Zobaczcie ten film w kinie. Wszyscy.